Urban skyline view of residential buildings in Poznań, surrounded by lush greenery.

Krótka historia polskiego mieszkalnictwa po II wojnie światowej

Lew Tołstoj pisał w Annie Kareninie, że „wszystkie dobre rodziny są do siebie podobne, a każda zła jest zła na swój sposób”. Ja jednak uważam, że niektóre złe rzeczy, które na pozór są inne, mogą być też do siebie całkiem podobne, co postaram się krótko udowodnić po zwięzłym przedstawieniu polskiego mieszkalnictwa po 1945 roku.

Po stracie 2 milionów mieszkań w wyniku II wojny światowej, Polska miała niebywałą okazję znaleźć się w sferze radzieckich rozwiązań polityki mieszkaniowej, opartej na modelu dotacyjnym. Oznaczało to między innymi zniesienie własności prywatnej, w tym jakikolwiek najem prywatny skierowany na zysk. Dekret Bieruta spowodował, że państwo zaczęło zajmować się administracją wywłaszczonych oraz budujących się mieszkań. Aby zapobiec zyskom z najmu nieruchomości, cena czynszu została reglamentowana. Niestety, tak niski czynsz zapobiegał nie tylko zyskom, ale i utrzymaniu czy remontowi budynków, które musiały być dofinansowywane przez państwo. Prawa właściciela zostały ograniczone także w sferze wyboru najemcy. Zajmowały się tym państwowe organy administracyjne, które przydzielały mieszkania m.in. na podstawie zawodu, stanu zdrowia, wielkości rodziny wnioskodawcy, a najczęściej łapówek. 

Uwłaszczone kamienice państwo zdecydowało się podzielić na mieszkania wielorodzinne, tzw. komunałki. Charakteryzowały się one tym, że kilka rodzin, mając prywatne pokoje, wspólnie dzieliło kuchnię i łazienkę, całkiem podobnie jak w Świecie według Kiepskich. Taki sposób rozmieszczenia rodzin w epoce Stalina był świetnym sposobem na lepsze sprawdzanie, co sąsiad powiada, lub ewentualny donos. 

Budownictwo z okresu Stalinizmu charakteryzowała masywność, która miała podkreślać potęgę państwa i socjalistycznego człowieka. Mury były grube, robione za 300% normy, a wysokie na 3 metry, by sam Człowiek ze Stali mógł złożyć odwiedziny. Tak wspaniała jakość mieszkań jednak nie szła w parze z ich ilością - w tym okresie wyremontowano około 600 tys. izb, a wybudowano tylko 700 tys. nowych. Mieszkania otrzymywano z przydziału, jednak średni czas oczekiwania w całym okresie PRL wynosił 10 lat. 

Nie było jednak samych minusów! Kiedy gruz z całej Polski zjeżdżał do Warszawy, by odbudować stolicę, co sprytniejsi udawali się w jego poszukiwaniu aż na Ziemie Odzyskane, gdzie szczęśliwym trafem znajdowali sobie poniemieckie mieszkania pozostawione przez 3,6 mln przesiedlonych Niemców. Dodatkowo, w wyniku dużo trudniejszego życia w mieście niż na wsi podczas wojny, stan ludności miejskiej w 1946 roku wynosił 61% stanu z 1939. Więc mieliśmy mniej mieszkań, ale mieszczańskiej ludności jeszcze mniej, wychodząc na plus. 

W latach 60. Gomułka zdecydował się skupić swoją uwagę bardziej na tworzeniu miejsc pracy niż mieszkań, których budowę powierzył spółdzielniom. Aby dostać szansę na otrzymanie mieszkania, należało zapisać się do spółdzielni i wpłacić 10-20% ceny jego wartości. Dzieciom zakładano tzw. książeczki mieszkaniowe w PKO, które były podobne do kont oszczędnościowych i miały rekompensować szalejącą inflację. 

Jako że budownictwo lat 50. okazało się zbyt drogie, to zaczęto eksperymentować z budowaniem z wielkiej płyty, czyli z betonowych prefabrykatów tworzonych w fabrykach i łączonych ze sobą na miejscu budowy. Idea była piękna i szybka, wykonanie - takie sobie i szybkie. Wiele mieszkań nie miało tynku, a prefabrykaty kruszyły się lub nie łączyły dokładnie ze sobą. 

Powiew totalnego sukcesu zafundował Polsce Gierek, którego nie interesowała ogromna krytyka, jaka spadła na fabryki domów, bo miało być tanio i dużo. Mieszkania z wielkiej płyty stanowiły już 70% wszystkich wybudowanych. Według GUS-u, za Gierka oddano 2,2 mln mieszkań. Jednak kiedy były oddawane, to często bez dróg dojazdowych, sklepów, parkingów czy nawet bieżącej wody i prądu, jak w przypadku Osiedla Świętokrzyskiego w Kielcach. Na szczęście, dzięki gruntownej modernizacji wielka płyta trzyma się zaskakująco dobrze do dziś i miliony Polaków nadal mogą cieszyć się 2-metrowym sufitem i krzywymi ścianami. Do czasów obecnych także infrastruktura wokół udała się rozwinąć z sukcesem, więc wiele takich mieszkań ma obecnie atrakcyjną lokalizację. 

W latach 80. spadła liczba wybudowanych mieszkań. Wpływ na to miało wiele powodów: po-gierkowski kryzys, zima stulecia, kiedy przez prawie rok nic nie budowano, czy protestowanie z Solidarnością, a nie pracowanie. Na nieszczęście, na te lata przypadł też wyż demograficzny. Aby nie pogarszać już i tak złej sytuacji, władza zdecydowała się stworzyć alternatywne sposoby na finansowanie budowy mieszkań. Zezwolono na zakładanie firm, w których jeden z przedstawicieli był często zagranicznym Polakiem i dawał finansowanie na budowę mieszkań za dolary. 

Transformacja systemowa to początek końca budownictwa społecznego, gdyż spółdzielnie przestały być finansowane przez państwo. Jest to także początek kupna mieszkań za pół darmo i rozkwit deweloperów. W latach 90. próbowano unormować politykę mieszkaniową pod warunki kapitalistyczne. Wiele mieszkań należących do przedsiębiorstw państwowych przekazano nieodpłatnie gminom, a te, nie wiedząc jak nimi zarządzać, zaczęły je wyprzedawać. Szacuje się, że do końca czerwca 2010 roku wykupiono 600 tys. lokali spółdzielczych, a do 2015 roku sprzedano 825 tys. lokali komunalnych za 10% wartości rynkowej, potęgując niedobór tanich mieszkań. Z powodu wcześniej sztucznie utrzymywanych niskich cen, drastycznie wzrosły ceny najmu, co prowadziło do eksmisji lokatorów. Dodatkowo, niektórzy powojenni właściciele lub spadkobiercy, prawdziwi lub nie, próbowali upominać się o swoje dawne mieszkania z mniej lub bardziej płomiennym skutkiem. 

Pod koniec lat 90. szacowano, że brakuje 2,1 mln mieszkań, a 33% ludności mieszka w przeludnionych mieszkaniach.

Wiele gmin nie ma planu na rozwój budownictwa socjalnego. Patologią jest fakt, że często mieszkania socjalne są zajmowane przez rodziny, nawet kiedy sytuacja materialna młodszych pokoleń tego nie wymaga, a czasem są to milionerzy. Mimo utworzenia TBS-ów w 1995 roku, ich udział w budownictwie nadal stanowi marginalny procent, więc panuje monopol prywatnych deweloperów, którzy dyktują ceny. Liczba mieszkań oddanych do użytku jednak nie maleje, a przeciętna powierzchnia mieszkania wynosiła około 90 m² według GUS-u, co jest znaczącą zmianą na plus względem 50 m² w PRL. Niestety, różnica w metrażu diametralnie zmieniła też cenę. W PRL mieszkanie przeciętnie kosztowało 1-2 roczne pensje, a obecny Polak musi odłożyć 50, czyli zadłużyć się na całe życie.

Co zatem było lepsze? Jeśli przyjrzymy się obecnym problemom mieszkaniowym, można zauważyć pewne podobieństwa. Kiedyś państwo nie miało pieniędzy na budowę, więc czekało się lata. Teraz ludzi nie stać na kredyty, więc czekają lata, zbierając na wkład własny. Kiedyś mieszkania były małe, ale ciasne, a teraz też się właściwie takie stają dzięki patodeweloperce. Kiedyś nie było tynku, teraz tynk się sypie. Kiedyś mieszkania miały kiepską infrastrukturę, bo nie było dróg i sklepów, teraz, bo balkony sąsiednich bloków nachodzą na siebie i w sumie, gdyby ktoś chciał donieść, to też by się udało.

- Agnieszka Gawron, uczestniczka 1. semestru projektu nextgen: Lepiej zrozumieć rynek mieszkaniowy


Projekt jest współfinansowany przez Unię Europejską i wspierany przez Urząd Miasta Stołecznego Warszawa, ZODIAK Warszawski Pawilon Architektury oraz Warszawski Instytut Bankowości.

Zapisz się do newslettera!

Będziesz na bieżąco z ważnymi sprawami 💙 

Fundacja ważne sprawy

KRS 0000826435
NIP 6852339672
REGON 385541134
linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram