Konkretnie z prusakami i pluskwami. Jako najemca miałem okazję obserwować, jak wyglądało rozwiązywanie (a w zasadzie próby rozwiązania) sytuacji oraz jak duża bezradność pewnych osób i instytucji została przy tej okazji odsłonięta.
Zaczęło się od tego, że pewnego wieczora usłyszałem pukanie do drzwi - były to dwie sąsiadki proszące o podpis pod petycją do Spółdzielni o zamknięcie zsypu na śmieci oraz przeprowadzenie odrobaczenia w całym bloku. Okazało się, że jedna z nich (mieszkająca na swoim) musiała się jak dotąd pozbyć kilku mebli z powodu pluskiew, druga z tego powodu straciła najemcę. W moim mieszkaniu (całe szczęście) nigdy pluskiew nie uświadczyłem. Prusaki, owszem, zdarzało mi się ubijać, nie był to jednak na tyle nasilony problem, by nakłonić mnie do wyprowadzki. Po rozmowie z sąsiadkami dotarło do mnie jednak, że w niektórych mieszkaniach problem jest dużo bardziej poważny. Za zgodą właścicielki podpisałem w jej imieniu petycję i zostawiłem temat sąsiadkom, licząc że sprawnie się z nim uporają (jako najemca nie czułem się w pozycji, żeby działać razem z nimi - jako właściciel na pewno bym je dużo bardziej wspierał).
Dla kontekstu - wg mojej wiedzy problem był prawdopodobnie do skutecznego rozwiązania, ale wymagał skoordynowanych działań i sprawnej współpracy między mieszkańcami i Spółdzielnią. Przede wszystkim należało zamknąć zsyp na śmieci (jako prawdopodobne źródło problemu) i zostawić jedynie śmietniki na zewnątrz, a także przeprowadzić kilka cykli odrobaczania w całym bloku naraz - ważne było, aby odrobaczanie przeprowadzać jednocześnie na klatce i w mieszkaniach, tak aby robactwo nie miało dokąd uciec. Z uwagi na powagę problemu oraz potencjalne zagrożenie dla zdrowia mieszkańców tego typu działania nie powinny budzić oporu, raczej mobilizację. Niestety, rzeczywistość była inna.
Kłopotem była przede wszystkim zerowa skuteczność Spółdzielni w podejmowanych działaniach i przerzucanie odpowiedzialności na mieszkających (tj. zamkniemy Wam zsyp, ale musicie zebrać podpisy - sam fakt panoszącego się robactwa był widocznie zbyt słabym argumentem). Okazało się, że sąsiadki miały problem ze skompletowaniem wymaganej liczby. Część mieszkań stała pustych, a z właścicielami nie można było się skontaktować, w innej części mieszkań mieszkały starsze osoby deklarujące, że robaki, owszem są, ale nie stanowią problemu. Były to osoby, które sprzeciwiały się likwidacji zsypu - mogło to wynikać z wygody lub problemów zdrowotnych, które powodowały, że wyjście na zewnątrz ze śmieciami byłoby uciążliwe - nie wiem jak było naprawdę. Powodowało to przeciąganie się sytuacji - napięcia dodawał fakt, że zsyp miał zaplanowany remont, odświeżenie. W takiej sytuacji petycję należało dostarczyć w odpowiednim czasie, przed rozpoczęciem prac. Zamknięcie świeżo wyremontowanego zsypu mogłoby okazać się niemożliwe (efekt utopionych kosztów).
Finału całej sytuacji nie było dane mi poznać, jako że jakiś czas później wyprowadziłem się z bloku - nie wiem, co ostatecznie stało się ze zsypem oraz czy sąsiadki uzyskały wymaganą liczbę podpisów. Wiem natomiast, co się działo po drodze.
Działania, które podejmowała Spółdzielnia w międzyczasie obejmowały w zasadzie wyłącznie regularną dezynsekcję klatek schodowych. Skuteczność była żadna, m.in. z uwagi na fakt, że robactwo uciekało w tym czasie do mieszkań. W którymś momencie, pod naporem części mieszkańców, Spółdzielnia zarządziła obowiązkowe odpluskwianie całego bloku, razem z mieszkaniami. Obecność mieszkańców oraz obowiązek wpuszczenia ekipy dezynsekcyjnej do mieszkań były bezwarunkowe dla wszystkich. Dla niektórych mogło to oznaczać konieczność wzięcia urlopu na jeden dzień. Co się okazało - na 200 mieszkań w całym budynku dezynsektorzy nie zostali wpuszczeni do kilkudziesięciu - nie wiem, czy nikt im nie otworzył, czy mieszkańcy odmawiali im wejścia. Nie pamiętam, czy było to bliżej 30, czy 50 mieszkań. Było ich w każdym razie zbyt dużo, aby cały proces był skuteczny.
Jako najemca miałem ten komfort, że mogłem wypowiedzieć umowę wynajmu, a meble w mieszkaniu nie należały do mnie - gdyby okazało się, że pluskwy dotarły także do mnie, a część mebli należałoby w związku z tym wyrzucić, koszty nie byłyby po mojej stronie. Większy problem mieli natomiast właściciele.
Moim celem w tym tekście nie jest zaproponowanie, co w takiej sytuacji należy zrobić, nie czuję się tutaj kompetentny. Nasuwa mi się natomiast kilka pytań - przede wszystkim to, gdzie istnieją pewne granice, jakie należałoby postawić właścicielom mieszkań - w którym momencie interesy poszczególnych osób należy poświęcić na rzecz dobra wspólnego. Jeśli chodzi o likwidację zsypu - wychodzę z założenia, że ułatwiony dostęp do śmietnika nie przewyższa zagrożenia dla czyjegoś zdrowia i mienia (czy nawet komfortu związanego z brakiem robaków). Jeśli likwidacja zsypu byłaby poważnym utrudnieniem dla kogoś z uwagi na problemy zdrowotne lub starszy wiek - ok, być może warto zorganizować wsparcie sąsiedzkie lub inną formę pomocy takim osobom, aby to zrekompensować, nie widzę tutaj jednak argumentu za pozostawieniem zsypu. Jeśli chodzi o obowiązkowe udostępnienie mieszkań do dezynsekcji - okazało się, że nie ma możliwości wyegzekwowania tego. Nie powinno tak być. W szczególności nie powinno być sytuacji, że w razie konieczności nie można się dostać do czyjegoś lokalu, bo właściciel przepadł, a drzwi są zamknięte. Przypomina mi się tu jeszcze jedna sytuacja z tego samego bloku. Jeden z właścicieli robił u siebie remont i wyrzucał stare meble. Wystawił na klatkę m.in. stary tapczan, prawdopodobnie z intencją, że komuś może się spodoba i go sobie weźmie. Konsekwencja jednak była inna - tapczan zaczął służyć bezdomnemu jako miejsce do spania. Po skargach mieszkańców Spółdzielnia obkleiła tapczan kartkami z prośbą o natychmiastowe usunięcie mebla. Ton na kartkach był bezpośredni, w praktyce jednak “natychmiastowe” usunięcie tapczanu trwało przez kilka kolejnych tygodni. Właściciel nie pojawiał się w bloku i nikt nie miał do niego kontaktu.
Jak już napisałem wcześniej, w całej tej sytuacji najbardziej zwracała uwagę zerowa skuteczność Spółdzielni w egzekwowaniu czegokolwiek. Brak zainteresowania problemem? Związane ręce? Tego nie wiem - wiem tylko, że sąsiadki toczyły ze Spółdzielnią ostrą batalię. Swoją drogą, zastanawiające jest, dlaczego dosłownie tylko kilka osób z bloku była realnie zaangażowana w rozwiązanie problemu. Czy inni właściciele nie mieli aż takiego kłopotu w swoich mieszkaniach i nie czuli się w obowiązku? Byli zapracowani? Ciężko powiedzieć. Tak czy inaczej, nie powinno to wyglądać w ten sposób, że kilka osób próbuje załatwić problem za wszystkich mieszkańców, a Spółdzielnia nie może wykazać się żadną sprawczością. Tak jak napisałem wcześniej - nie wiem, co realnie należałoby w takiej sytuacji zrobić i jaki był finał całej akcji, ale pewne sytuacje nie powinny mieć miejsca - interes pojedynczych osób lub brak ich zaangażowania nie powinny stanowić żadnej przeszkody w tego typu sytuacjach.
Autorem tekstu jest Tomasz Kotarski, uczestnik 1. semestru projektu nextgen: Lepiej zrozumieć rynek mieszkaniowy
Projekt jest współfinansowany przez Unię Europejską i wspierany przez Urząd Miasta Stołecznego Warszawa, ZODIAK Warszawski Pawilon Architektury oraz Warszawski Instytut Bankowości.